Przypominamy artykuł opublikowany w „Głosie Wolsztyńskim” w 1994 roku
Od wczesnej młodości uczyłem się piosenek opiewających wyczyny uczestników Powstania Warszawskiego. Nieraz zastanawiałem się czy owi bohaterowie są wśród nas. Bywało, że w wędrówkach po kraju spotykałem chłopców z tamtych dni. Okazuje się, że z jednym z nich często spotykam się na ulicach Wolsztyna. Jest nim Pan Franciszek Czeszak, mieszkaniec ulicy Lipowej. Odkrycie tego szczegółu z życia Pana Franciszka skłoniło mnie do porozmawiania z nim o wielkiej historii, która splotła się z jego pracowitym życiem.
Jak to się stało, że został Pan Powstańcem Warszawskim? Jest Pan rodowitym warszawiakiem?
– Nie, Wielkopolaninem. Urodziłem się w miejscowości DAKOWY MOKRE koło Opalenicy w 1920 roku. Wychowałem się częściowo w GRADOWICACH koło Wielichowa u swoich dziadków. Ojciec był zawodowym oficerem w Poznaniu, skąd w 1921 r. przeniesiono go służbowo do Warszawy. Rodzice i moje rodzeństwo zamieszkali w Warszawie, natomiast ja zostałem u dziadków. Dopiero po ukończeniu siedmiu lat dołączyłem do rodziny w Warszawie, gdzie ukończyłem szkołę podstawową i średnią. Mając już zawód rozpocząłem pracę jako praktykant – kreślarz w Doświadczalnych Warsztatach Lotniczych na Okęciu w Warszawie. Z chwilą wybuchu wojny w 1939 r. warsztaty te uległy likwidacji. Prze żyliśmy także wielki dramat rodzinny: w obronie stolicy zginął nasz ojciec.
Podobnie jak dla wielu Polaków, Państwa przyszłość nie zapowiadała się najlepiej?
– Na pewno nie. W kwietniu 1940 r. zaangażowałem się czynnie w działania konspiracyjne przeciwko znienawidzonemu okupantowi. Działałem w Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), który później przekształcił się w Armię Krajową (AK). Zrazu brałem udział w małym sabotażu i kolportowaniu prasy podziemnej. Natomiast na co dzień pracowałem jako robotnik w różnych zakładach. Warto dodać, iż wówczas istniał obowiązek pracowania gdziekolwiek. Przez pewien czas pracowałem jako robotnik obsługujący wagony dowożące materiały budowlane na wielką budowę. Moje zadanie konspiracyjne polegało na przecinaniu wężów samowyładowczych urządzeń pneumatycznych. Po takim uszkodzeniu wagony były na jakiś czas wyłączone z eksploatacji. Nie uszło to jednak czujnej uwadze niemieckich agentów. Zostałem na czas ostrzeżony i musiałem stamtąd zniknąć. Potajemnie opuściłem Warszawę na pół roku. Zatrudniłem się jako robotnik w pewnym gospodarstwie rolnym na Mazowszu. Okazało się po wojnie, że dwaj synowie gospodarza należeli do konspiracji. Życie podziemne było bardzo hermetyczne.
Wynika z tego, że oddalał się Pan od Warszawy?
– Tak, ale nie na długo. Po pół roku wróciłem do tego miasta pod nazwiskiem Józef Bielawski. Miałem „mocne papiery”, nowy życiorys, który znałem na pamięć. Podjąłem na nowo mały sabotaż i kolportaż.
Przypomina Pan sobie jakiś ważny szczegół z tej działalności pod nowym nazwiskiem?
– Tak. Brałem udział w akcji zbrojnej w obronie Pomnika Lotnika na Placu Unii Lubelskiej. Ostrzeliwaliśmy ekipę demontującą tenże pomnik. Zostałem nawet ranny w czasie akcji. W ekipie demontujących byli także Polacy jako robotnicy przymusowi. Toteż, gdy kierowca przejeżdżającej ciężarówki, Polak zorientował się w czym rzecz, wrzucił mnie niepostrzeżenie na samochód z gruzem i zawiózł na wysypisko. Po drodze opatrzył mi rękę i głowę. Zdążyłem mu wszystko wyjaśnić i zawiózł mnie w drodze powrotnej do mojego mieszkania na Sadybie. W tym samym domu mieszkał emerytowany lekarz polskiego lotnictwa, który przez pół roku, w piwnicy domu zajmował się moimi ranami.
Z ran się Pan wyleczył, ale z konspiracji pewnie nie?
– Słusznie. I tak mijały dni wypełnione pracą i konspiracją aż do Powstania Warszawskiego. Tydzień przed godziną „W” porzuciliśmy pracę i zostaliśmy zmobilizowani. W tym czasie odbywaliśmy intensywne ćwiczenia wojskowe w lasach natolińskich, kabackich i chojnowskich. Tam przygotowywano nas do walk ulicznych. Udział w tych ćwiczeniach był całkowicie dobrowolny i każdego z osobna pytano, czy nie chce zrezygnować. Występowałem ciągle pod nazwiskiem JÓZEF BIELAWSKI, do czego nawet zdążyłem przywyknąć. W miarę upływu dni, oddział nasz podchodził do Warszawy. Kwaterowaliśmy w ziemiankach, które wykonywaliśmy sami. Nawet dobrze wspominam te czasy. Było upalne lato. Zgrupowanych łączyło absolutne koleżeństwo i wzajemne zrozumienie między dowództwem a szeregowymi żołnierzami. Stamtąd przeniknęliśmy nocą na Górny Mokotów (Powsin, Powsinek, Wilanów, Sadyba).
Gdzie zastała was godzina „W”?
– W Alei Niepodległości, l sierpnia o godzinie 17.00 zaczęła się otwarta walka zbrojna. Nie wszyscy zmobilizowani mieli broń. Ja miałem sześciostrzałowy pistolet. Wchodziliśmy w skład oddziału ,,Baszta”(jest to sylabowy skrót od BAtalion SZTAbowy). Dowodził ppłk Stanisław KAMIńSKI. Walka była zażarta od samego początku. Walczyliśmy o każdy dom na swoim odcinku. Pamiętam jak dziś walkę na piętrze dużego budynku. Zginął tam niemiecki podoficer. Reszta pierzchła i budynek zdobyliśmy. Wielokrotnie budynki przechodziły z rąk do rąk.
Jak układały się wasze kontakty z ludnością cywilną?
– Byliśmy w zażyłych kontaktach z ludnością cywilną, która nam sprzyjała. Myśmy byli regularnym wojskiem, chociaż, dla większości z nas, mundurem był tylko kombinezon z opaską powstańczą. Prócz żołnierzy AK w skład naszych oddziałów powstańczych wchodzili również żołnierze innych ugrupowań, w tym także lewicowych. Nie było między nami żadnych dysonansów.
Na jakim terenie przemieszczał się wasz oddział?
– Nasza kampania miała oznakowanie bojowe „0-2”. Dowódcą był ppr. Kazimierz Grzybowski, pseudo: „MISIEWICZ”. Działaliśmy w obrębie Mokotowa, a Aleje Niepodległości była najdalszą naszą placówką. Na tejże alei, w gmachu zwanym REDUT¥, zostałem ciężko ranny wskutek ostrzału artyleryjskiego. Podmuch wyrzucił mnie z pierwszego piętra i przysypały mnie gruzy. To było dokładnie 26 sierpnia w dzień Matki Boskiej Częstochowskiej. Niezawodni koledzy uwolnili mnie z tego rozpaczliwego położenia. Po opatrzeniu ran walczyłem aż do końca powstania, które zastało mnie na rogu ulic Puławskiej i Szustra. To było 27 września 1944 r. Zrazu wpadliśmy w ręce Kałmuków. Obrabowali nas doszczętnie zanim przejęli nas żoł- nierze Wehrmachtu. Ci z kolei przemówili do nas… po polsku. Powie dzieli nam, że nie mamy się niczego bać, bo oni też są Polakami… ze śląska. Przyprowadzili tychże Kałmuków, których zmusili do wzajemnego powiązania się sznurami. Następnie wrzucili ich do samochodów i wywieźli. Kto stawiał opór obrywał kolbą. Dowódca tego oddziału Wehrmachtu zapewnił nas, że jesteśmy objęci konwencją dotyczącą jeńców wojennych i tak będziemy traktowani. Zakazano nam kontaktować się z ludnością cywilną. Oświadczono nam również, że zostaniemy wywiezieni w okoli ce Berlina. Ostatecznie wieziono nas koleją pięć dni i dotarliśmy aż do WERDEN BREMEN za HAMBURGIEM. Przed wyjazdem zgrupowano nas w Forcie Mokotowskim. Tam znalazły się resztki wszystkich oddziałów powstańczych, wziętych do niewoli. Właśnie w tym miejscu widziałem jedyny raz generała BORA-KOMOROWSKIEGO w towarzystwie nie- mieckiego generała VON DEM BACHA. Słowami tych wysokich dowódców potwierdzono nam, iż jesteśmy objęci konwencją o jeńcach wojennych. Stamtąd poszliśmy pieszo do Pruszkowa, gdzie zatrzymano nas na trzy dni. ,,Opiekunowie” z SS nękali nas na każ- dym kroku, co było dla nas dodatkową uciążliwością. Z Pruszkowa pomaszerowaliśmy pieszo do Skierniewic, gdzie zakwaterowano nas razem z jeńcami radzieckimi i żołnierzami z I Dywizji im. T. Kościuszki. Przez kolejnych pięć dni mieszkaliśmy w ziemiankach. Gdy nadszedł dzień naszego odjazdu w głąb Rzeszy, hrabina Branicka z Wilanowa oraz jej trzy dorosłe córki dowoziły nam chleb z miejscowej piekarni. Był to dla nas dar niebios, gdyż nie muszę mówić, że głodowaliśmy okropnie. Te dzielne panie zaopatrzyły w pieczywo połowę transportu, ale dzieliliśmy się tym chlebem sprawiedliwie ze wszystkimi. W czasie postoju w Berlinie jakaś organizacja pod szyldem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża serwowała nam bardzo słoną grochówkę i czarną kawę. Nie zjadłem jej, co pozwoliło mi uniknąć strasznych cierpień, które w dalszej podróży były udziałem tych, którzy z poczęstunku skorzystali.
Jak przyjęto was w obozie docelowym?
– Może zabrzmi to śmiesznie, ale witano nas z orkiestrą. Żołnierze Wehrmachtu byli zaszokowani naszym widokiem. Wśród nas byli chłopcy nawet w przedziale wieku 9 do 12, nie mówiąc już o starszych. Po kilku dniach posegregowano nas wiekowo i według płci. Oficerów też zabrano do osobnego obozu. Nie dręczono nas specjalnie. Wachmani byli ludźmi z doświadczeniem z pierwszej wojny światowej, dlatego byli wyrozumiali. Ubrano nas w mundury radzieckich jeńców wojennych. Obóz był olbrzymi i międzynarodowy. Jako pierwsi z pomocą w wyżywieniu przyszli Francuzi, Belgowie i Holendrzy. Po trzech miesiącach rozdzielono nas na trzy grupy. Znalazłem się w tej, którą przydzielono do samego Hamburga. Było nas około pięciu tysięcy. Odgruzowywaliśmy strasznie zbombardowane miasto i pracowaliśmy również w porcie. Ludność cywilna była nam bardzo przychylna. Starsze osoby wręcz sympatyzowały z nami, dając nam nawet żywność i w pełni rozumiejąc nasze położenie. Któregoś dnia zrobiono nam rewizję osobistą. Nosiłem stale przy sobie książeczkę od I Komunii św. Rewidujący wziął ją do ręki, przekartkował i przytulił mnie do siebie, poklepał po plecach wyrażając swoje głębokie uznanie Zwrócił i kazał mi ją zachować. Od tego czasu ów wachman darzył mnie dużą sympatią. W kwietniu 1945 r., gdy w szybkim tempie szła ofensywa aliantów, ewakuowano nas pieszo pod granicę duńską. Dołączono nas do obozu francuskiego i tak było aż do kapitulacji Niemiec. Jeszcze przez dwa tygodnie po kapitulacji zajmował się nami Wehrmacht, ale nie było już wówczas żadnej dyscypliny. Następnie przejęli nas Anglicy. Naszym ostatnim miejscem pobytu w Niemczech była słynna wyspa SYLT na Morzu Północnym. Stamtąd w grudniu 1945 r. przewieziono nas samochodami do Szczecina. Wróciłem do doszczętnie zrujnowanej Warszawy. Dowiedziałem się, że matka przebywa w Wolsztynie u teściowej. Postanowiłem pojechać trzy dni później do rodziny w Wolsztynie. I od tego momentu zaczął się mój wolsztyński życiorys.
Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę zdrowia, składam wyrazy szacunku za tak piękną postawę w czasie, gdy historia nam nie sprzyjała. Z ostatnich wypowiedzi znanych historyków -badaczy Powstania Warszawskiego wynika, że Stalin tylko czekał na bezczynność Armii Krajowej, gdy Armia Czerwona szykowała się do wyzwolenia Warszawy. Mógłby wtedy całemu światu ogłosić o biernej postawie, Armii Krajowej, któ- ra uważała się za główną siłę Polski Podziemnej. Jaki był stan faktyczny wiemy już od wielu lat. „Wyzwoliciele” ze Wschodu ograniczyli się do roli widza z drugiego brzegu Wisły. Nie wsparli nawet tych nielicznych Polaków z I Dywizji im. T. Kościuszki, którzy brawurowo sforsowali Wisłę spiesząc na pomoc powstańcom.
ROBERT MIELEWCZYK
GW 13-1994