Przypominamy fragmenty rozmowy z powstańcem warszawskim panem Franciszkiem Czeszakiem – Wielkopolaninem. Po II wojnie światowej zamieszkał w Wolsztynie i przebywał tu aż do śmierci. Spoczywa na wolsztyńskim cmentarzu. Podczas okupacji działał w konspiracji.
Lato było upalne. Tydzień przed godziną „W” porzuciliśmy pracę i zostaliśmy zmobilizowani. W tym czasie odbywaliśmy intensywne ćwiczenia wojskowe w lasach natolińskich, kabackich i chojnowskich. Tam przygotowywano nas do walk ulicznych. Udział w tych ćwiczeniach był całkowicie dobrowolny i każdego z osobna pytano czy nie chce zrezygnować. Występowałem ciągle pod nazwiskiem JÓZEF BIELAWSKI, do czego nawet zdążyłem przywyknąć. W miarę upływu dni, oddział nasz podchodził do Warszawy. Kwaterowaliśmy w ziemiankach, które wykonywaliśmy sami. Nawet dobrze wspominam te czasy. Było upalne lato. Zgrupowanych łączyło absolutne koleżeństwo i wzajemne zrozumienie między dowództwem a szeregowymi żołnierzami. Stamtąd przeniknęliśmy nocą na Górny Mokotów (Powsin, Powsinek, Wilanów, Sadyba).
– Gdzie zastała was godzina „W”?
– W Alei Niepodległości, l sierpnia o godzinie 17.00 zaczęła się otwarta walka zbrojna. Nie wszyscy zmobilizowani mieli broń. Ja miałem sześciostrzałowy pistolet. Wchodziliśmy w skład oddziału ,,Baszta”(jest to sylabowy skrót od BAtalion SZTAbowy). Dowodził ppłk Stanisław KAMIŃSKI. Walka była zażarta od samego początku. Walczyliśmy o każdy dom na swoim odcinku. Pamiętam jak dziś walkę na piętrze dużego budynku. Zginął tam niemiecki podoficer. Reszta pierzchła i budynek zdobyliśmy. Wielokrotnie budynki przechodziły z rąk do rąk.



– Jak układały się wasze kontakty z ludnością cywilną?
– Byliśmy w zażyłych kontaktach z ludnością cywilną, która nam sprzyjała. Myśmy byli regularnym wojskiem, chociaż, dla większości z nas, mundurem był tylko kombinezon z opaską powstańczą. Prócz żołnierzy AK w skład naszych oddziałów powstańczych wchodzili również żołnierze innych ugrupowań, w tym także lewicowych. Nie było między nami żadnych dysonansów.
– Na jakim terenie przemieszczał się wasz oddział?
– Nasza kampania miała oznakowanie bojowe „0-2″. Dowódcą był ppr. Kazimierz Grzybowski, pseudo: „MISIEWICZ”. Działaliśmy w obrębie Mokotowa, a AL Niepodległości była najdalszą naszą placówką. Na tejże alei, w gmachu zwanym REDUTĄ zostałem ciężko ranny wskutek ostrzału artyleryjskiego. Podmuch wyrzucił mnie z pierwszego piętra i przysypały mnie gruzy. To było dokładnie 26 sierpnia w dzień Matki Boskiej Częstochowskiej. Niezawodni koledzy uwolnili mnie z tego rozpaczliwego położenia. Po opatrzeniu ran walczyłem aż do końca powstania, które zastało mnie na rogu ulic Puławskiej i Szustra. To było 27 września 1944 r. Zrazu wpadliśmy w ręcie Kałmuków. Obrabowali nas doszczętnie zanim przejęli nas żołnierze Wermachtu. Ci z kolei przemówili do nas… po polsku. Powiedzieli nam, że nie mamy się niczego bać, bo oni też są Polakami… ze lŚląska. Przyprowadzili tychże Kałmuków, których zmusili do wzajemnego powiązania się sznurami. Następnie wrzucili ich do samochodów i wywieźli. Kto stawiał opór obrywał kolbą. Dowódca tego oddziału Wermachtu zapewnił nas, że jesteśmy objęci konwencją dotyczącą jeńców wojennych i tak będziemy traktowani. Zakazano nam kontaktować się z ludnością cywilną. Oświadczono nam również, że zostaniemy wywiezieni w okolice Berlina. Ostatecznie wieziono nas koleją pięć dni i dotarliśmy aż do WERDEN BREMEN za HAMBURGIEM. Przed wyjazdem zgrupowano nas w Forcie Mokotowskim. Tam znalazły się resztki wszystkich oddziałów powstańczych, wziętych do niewoli. Właśnie w tym miejscu widziałem jedyny raz generała BORA-KOMOROWSKIEGO w towarzystwie niemieckiego generała VON DEM BACHA. Słowami tych wysokich dowódców potwierdzono nam, iż jesteśmy objęci konwencją o jeńcach wojennych. Stamtąd poszliśmy pieszo do Pruszkowa, gdzie zatrzymano nas na trzy dni. ,,Opiekunowie” z SS nękali nas na każdym kroku, co było dla nas dodatkową uciążliwością. Z Pruszkowa pomaszerowaliśmy pieszo do Skierniewic, gdzie zakwaterowano nas razem z jeńcami radzieckimi i żołnierzami z I dywizji im. T. Kościuszki. Przez kolejnych pięć dni mieszkaliśmy w ziemiankach. Gdy nadszedł dzień naszego odjazdu w głąb Rzeszy, hrabina Branicka z Wilanowa oraz jej trzy dorosłe córki dowoziły nam chleb z miejscowej piekarni. Był to dla nas dar niebios, gdyż nie muszę mówić, że głodowaliśmy okropnie. Te dzielne panie zaopatrzyły w pieczywo połowę transportu, ale dzieliliśmy się tym chlebem sprawiedliwie ze wszystkimi.
W czasie postoju w Berlinie jakaś organizacja pod szyldem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża serwowała nam bardzo słoną grochówkę i czarną kawę. Nie zjadłem jej, co pozwoliło mi uniknąć strasznych cierpień, które w dalszej podróży były udziałem tych, którzy z poczęstunku skorzystali.
– Jak przyjęto was w obozie docelowym?
– Może zabrzmi to śmiesznie, ale witano nas z orkiestrą. Żołnierze Wermachtu byli zaszokowani naszym widokiem. Wśród nas byli chłopcy nawet w przedziale wieku 9 do 12 nie mówiąc już o starszych. Po kilku dniach posegregowano nas wiekowo i według płci. Oficerów też zabrano do osobnego obozu. Nie dręczono nas specjalnie. Wachmani byli ludźmi z doświadczeniem z pierwszej wojny światowej dlatego byli wyrozumiali. Ubrano nas w mundury radzieckich jeńców wojennych. Obóz był olbrzymi i międzynarodowy. Jako pierwsi z pomocą w wyżywieniu przyszli Francuzi, Belgowie i Holendrzy. Po trzech miesiącach rozdzielono nas na trzy grupy. Znalazłem się w tej, którą przydzielono do samego Hamburga. Było nas około pięciu tysięcy. Odgruzowywaliśmy strasznie zbombardowane miasto i pracowaliśmy również w porcie. Ludność cywilna była nam bardzo przychylna. Starsze osoby wręcz sympatyzowały z nami, dając nam nawet żywność i w pełni rozumiejąc nasze położenie. Któregoś dnia zrobiono nam rewizję osobistą. Nosiłem stale przy sobie książeczkę od I Komunii Św. Rewidujący wziął ją do ręki, przekartkował i przytulił mnie do siebie, poklepał po plecach wyrażając swoje głębokie uznanie. Zwrócił i kazał mi ją zachować. Od tego czasu ów wachman darzył mnie dużą sympatią. W kwietniu 1945 r., gdy w szybkim tempie szła ofensywa aliantów, ewakuowano nas pieszo pod granicę duńską. Dołączono nas do obozu francuskiego i tak było aż do kapitulacji Niemiec. Jeszcze przez dwa tygodnie po kapitulacji zajmował się nami Wermacht, ale nie było już wówczas żadnej dyscypliny. Następnie przejęli nas Anglicy. Naszym ostatnim miejscem pobytu w Niemczech była słynna wyspa SYLT na Morzu Północnym. Stamtąd w grudniu 1945 r. przewieziono nas samochodami do Szczecina. Wróciłem do doszczętnie zrujnowanej Warszawy. Dowiedziałem się, że matka przebywa w Wolsztynie u teściowej. Postanowiłem pojechać trzy dni później do rodziny w Wolsztynie. I od tego momentu zaczął się mój wolsztyński życiorys.
Z ostatnich wypowiedzi znanych historyków -badaczy Powstania Warszawskiego wynika, że Stalin tylko czekał na bezczynność Armii Krajowej, gdy Armia Czerwona szykowała się do wyzwolenia Warszawy. Mógłby wtedy całemu światu ogłosić o biernej postawie , Armii Krajowej, która uważała się za główną siłę Polski Podziemnej. Jaki był stan faktyczny wiemy już od wielu
lat. „Wyzwoliciele” ze Wschodu ograniczyli się do roli widza z drugiego brzegu Wisły. Nie wsparli nawet tych nielicznych Polaków z I Dywizji im. T. Kościuszki, którzy brawurowo sforsowali Wisłę spiesząc na pomoc powstańcom.
Rozmowę publikowaną w 1994 roku przeprowadził z panem Franciszkiem Czeszakiem pan Robert Mielewczyk (GW nr 13/1994).