Mundurem był tylko kombinezon z opaską powstańczą

/
13 mins read

Przypominamy fragmenty rozmowy z powstańcem warszawskim panem Franciszkiem Czeszakiem – Wielkopolaninem. Po II wojnie światowej zamieszkał w Wolsztynie i przebywał tu aż do śmierci. Spoczywa na wolsztyńskim cmentarzu. Podczas okupacji działał w konspiracji.

Lato było upalne. Tydzień przed godziną „W” porzuciliśmy pra­cę i zostaliśmy zmobilizowani. W tym czasie odbywaliśmy intensywne ćwi­czenia wojskowe w lasach natolińskich, kabackich i chojnowskich. Tam przygotowywano nas do walk ulicz­nych. Udział w tych ćwiczeniach był całkowicie dobrowolny i każdego z osobna pytano czy nie chce zrezyg­nować. Występowałem ciągle pod nazwiskiem JÓZEF BIELAWSKI, do czego nawet zdążyłem przywyknąć. W miarę upływu dni, oddział nasz podchodził do Warszawy. Kwatero­waliśmy w ziemiankach, które wy­konywaliśmy sami. Nawet dobrze wspominam te czasy. Było upalne lato. Zgrupowanych łączyło absolut­ne koleżeństwo i wzajemne zrozu­mienie między dowództwem a szere­gowymi żołnierzami. Stamtąd prze­niknęliśmy nocą na Górny Mokotów (Powsin, Powsinek, Wilanów, Sady­ba).

– Gdzie zastała was godzina „W”?

– W Alei Niepodległości, l sierpnia o godzinie 17.00 zaczęła się otwarta walka zbrojna. Nie wszyscy zmobili­zowani mieli broń. Ja miałem sześciostrzałowy pistolet. Wchodziliśmy w skład oddziału ,,Baszta”(jest to sylabowy skrót od BAtalion SZTAbowy). Dowodził ppłk Stanisław KAMIŃSKI. Walka była zażarta od sa­mego początku. Walczyliśmy o każdy dom na swoim odcinku. Pamiętam jak dziś walkę na piętrze dużego budynku. Zginął tam niemiecki pod­oficer. Reszta pierzchła i budynek zdobyliśmy. Wielokrotnie budynki przechodziły z rąk do rąk.

Franciszek Czeszak z synem generała Skalskiego (zginął tragicznie)
Natarcie wzdłuż ulicy Pilickiej. Trzeci od lewej Franciszek Czeszak ,,Wielkopolanin”

– Jak układały się wasze kontak­ty z ludnością cywilną?

– Byliśmy w zażyłych kontaktach z ludnością cywilną, która nam sprzyjała. Myśmy byli regularnym wojskiem, chociaż, dla większości z nas, mundurem był tylko kombine­zon z opaską powstańczą. Prócz żoł­nierzy AK w skład naszych oddzia­łów powstańczych wchodzili również żołnierze innych ugrupowań, w tym także lewicowych. Nie było między nami żadnych dysonansów.

– Na jakim terenie przemieszczał się wasz oddział?

– Nasza kampania miała oznako­wanie bojowe „0-2″. Dowódcą był ppr. Kazimierz Grzybowski, pseudo: „MISIEWICZ”. Działaliśmy w obrę­bie Mokotowa, a AL Niepodległości była najdalszą naszą placówką. Na tejże alei, w gmachu zwanym REDU­TĄ zostałem ciężko ranny wskutek ostrzału artyleryjskiego. Podmuch wyrzucił mnie z pierwszego piętra i przysypały mnie gruzy. To było dokładnie 26 sierpnia w dzień Matki Boskiej Częstochowskiej. Niezawodni koledzy uwolnili mnie z tego roz­paczliwego położenia. Po opatrzeniu ran walczyłem aż do końca powsta­nia, które zastało mnie na rogu ulic Puławskiej i Szustra. To było 27 września 1944 r. Zrazu wpadliśmy w ręcie Kałmuków. Obrabowali nas doszczętnie zanim przejęli nas żoł­nierze Wermachtu. Ci z kolei prze­mówili do nas… po polsku. Powie­dzieli nam, że nie mamy się niczego bać, bo oni też są Polakami… ze lŚląska. Przyprowadzili tychże Kał­muków, których zmusili do wzajem­nego powiązania się sznurami. Na­stępnie wrzucili ich do samochodów i wywieźli. Kto stawiał opór obrywał kolbą. Dowódca tego oddziału Wer­machtu zapewnił nas, że jesteśmy objęci konwencją dotyczącą jeńców wojennych i tak będziemy traktowa­ni. Zakazano nam kontaktować się z ludnością cywilną. Oświadczono nam również, że zostaniemy wywiezieni w okolice Berlina. Ostatecznie wieziono nas koleją pięć dni i dotar­liśmy aż do WERDEN BREMEN za HAMBURGIEM. Przed wyjazdem zgrupowano nas w Forcie Mokotows­kim. Tam znalazły się resztki wszyst­kich oddziałów powstańczych, wziętych do niewoli. Właśnie w tym miej­scu widziałem jedyny raz generała BORA-KOMOROWSKIEGO w to­warzystwie niemieckiego generała VON DEM BACHA. Słowami tych wysokich dowódców potwierdzono nam, iż jesteśmy objęci konwencją o jeńcach wojennych. Stamtąd po­szliśmy pieszo do Pruszkowa, gdzie zatrzymano nas na trzy dni. ,,Opie­kunowie” z SS nękali nas na każdym kroku, co było dla nas dodatkową uciążliwością. Z Pruszkowa poma­szerowaliśmy pieszo do Skierniewic, gdzie zakwaterowano nas razem z jeńcami radzieckimi i żołnierzami z I dywizji im. T. Kościuszki. Przez kolejnych pięć dni mieszkaliśmy w ziemiankach. Gdy nadszedł dzień naszego odjazdu w głąb Rzeszy, hra­bina Branicka z Wilanowa oraz jej trzy dorosłe córki dowoziły nam chleb z miejscowej piekarni. Był to dla nas dar niebios, gdyż nie muszę mówić, że głodowaliśmy okropnie. Te dzielne panie zaopatrzyły w pie­czywo połowę transportu, ale dzieli­liśmy się tym chlebem sprawiedliwie ze wszystkimi.

W czasie postoju w Berlinie jakaś or­ganizacja pod szyl­dem Międzynarodo­wego Czerwonego Krzyża serwowała nam bardzo słoną grochówkę i czarną kawę. Nie zjadłem jej, co pozwoliło mi uniknąć strasznych cierpień, które w dalszej podróży były udziałem tych, którzy z poczęstun­ku skorzystali.

– Jak przyjęto was w obozie docelowym?

– Może zabrzmi to śmiesznie, ale wita­no nas z orkiestrą. Żołnierze Wermach­tu byli zaszokowani naszym widokiem. Wśród nas byli chło­pcy nawet w prze­dziale wieku 9 do 12 nie mówiąc już o sta­rszych. Po kilku dniach posegrego­wano nas wiekowo i według płci. Ofice­rów też zabrano do osobnego obozu. Nie dręczono nas specjalnie. Wachmani byli ludźmi z doświadczeniem z pier­wszej wojny światowej dlatego byli wyrozumiali. Ubrano nas w mundu­ry radzieckich jeńców wojennych. Obóz był olbrzymi i międzynarodo­wy. Jako pierwsi z pomocą w wyżywieniu przyszli Francuzi, Belgowie i Holendrzy. Po trzech miesiącach rozdzielono nas na trzy grupy. Znala­złem się w tej, którą przydzielono do samego Hamburga. Było nas około pięciu tysięcy. Odgruzowywaliśmy strasznie zbombardowane miasto i pracowaliśmy również w porcie. Ludność cywilna była nam bardzo przychylna. Starsze osoby wręcz sympatyzowały z nami, dając nam nawet żywność i w pełni rozumiejąc nasze położenie. Któregoś dnia zro­biono nam rewizję osobistą. Nosiłem stale przy sobie książeczkę od I Ko­munii Św. Rewidujący wziął ją do ręki, przekartkował i przytulił mnie do siebie, poklepał po plecach wyra­żając swoje głębokie uznanie. Zwró­cił i kazał mi ją zachować. Od tego czasu ów wachman darzył mnie dużą sympatią. W kwietniu 1945 r., gdy w szybkim tempie szła ofensywa aliantów, ewakuowano nas pieszo pod granicę duńską. Dołączono nas do obozu francuskiego i tak było aż do kapitulacji Niemiec. Jeszcze przez dwa tygodnie po kapitulacji zajmował się nami Wermacht, ale nie było już wówczas żadnej dyscypliny. Następ­nie przejęli nas An­glicy. Naszym osta­tnim miejscem po­bytu w Niemczech była słynna wyspa SYLT na Morzu Północnym. Stam­tąd w grudniu 1945 r. przewieziono nas samochodami do Szczecina. Wróci­łem do doszczętnie zrujnowanej War­szawy. Dowiedzia­łem się, że matka przebywa w Wol­sztynie u teściowej. Postanowiłem poje­chać trzy dni póź­niej do rodziny w Wolsztynie. I od tego momentu za­czął się mój wolsztyński życiorys.

Z ostatnich wypowiedzi zna­nych historyków -badaczy Powstania Warszawskiego wynika, że Stalin tylko czekał na bezczynność Armii Krajowej, gdy Ar­mia Czerwona szy­kowała się do wy­zwolenia Warsza­wy. Mógłby wtedy całemu światu ogłosić o biernej postawie , Armii Krajowej, która uważała się za głó­wną siłę Polski Podziemnej. Jaki był stan faktyczny wiemy już od wielu

lat. „Wyzwoliciele” ze Wschodu ograniczyli się do roli widza z dru­giego brzegu Wisły. Nie wsparli na­wet tych nielicznych Polaków z I Dywizji im. T. Kościuszki, któ­rzy brawurowo sforsowali Wisłę spiesząc na pomoc powstańcom.

Rozmowę publikowaną w 1994 roku przeprowadził z panem Franciszkiem Czeszakiem pan Robert Mielewczyk (GW nr 13/1994).

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

Poprzedni

,,Ziemię posiądziemy nie poprzez arogancję wobec praw natury…”

Następny

To był wyjątkowy zlot

Ostatnie z

Powrócili do gry

Przemęckie Stowarzyszenie Kopa Sportowego „Kontra” w Kluczewie rozpoczęło 10 września rundę jesienną . 92 graczy zasiadło